„Kiedy się spieszysz nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza.”
Ryszard Kapuściński
Czy zastanawialiście się kiedyś, co jest za winnicami w regionie Bordeaux?
Najlepiej sprawdzić to podróżując dość leniwie toczącym się regionalnym pociągiem TER.
Wyjeżdżając z dworca kolejowego Bordeaux Saint-Jean, tuż za miastem pociąg wjeżdża między winnice. W czerwcu krzaczki winogron są jeszcze niziutkie i soczyście zielone, a w przypadku niektórych szczepów widać dopiero sadzonki.
Jedziemy wzdłuż winnic, mijając po kolei miasta znane nam z etykiet na winach 🙂 – Macau, Margaux, Pauillac, Lesparre Médoc… Winnym szlakiem jedziemy zaledwie 1,5 godziny. Za stacją Lesparre Médoc krzaki winogron stają się coraz rzadsze, a coraz częściej widzimy tereny bagienne.
Ciekawostką jest, że kiedyś całe tereny nad Garonną (franc. Garonne) były jednym wielkim bagnem, a winnice powstały dopiero po osuszeniu ich. Kolejną ciekawostką jest to, że rowy melioracyjne nie służą w rejonie Bordeaux do nawadniania, a wręcz przeciwnie – do odwadniania ziemi!
W momencie, gdy zaczynamy rozmyślać, czy tam gdzie kończą się winnice nie zaczyna się przypadkiem koniec świata, ujrzeliśmy zupełnie inny krajobraz. Naszym oczom ukazały się sosny, artystycznie powykrzywiane od wiatru, wyrastające prosto z piaszczystych wydm… Dojeżdżamy do Soulac Sur Mer – małej wioski nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego. Wysiadamy na niewielkiej stacji, jest tu tylko jeden tor, ale jak na koniec świata, to pociągi jeżdżą dość często – no może poza weekendami… W sobotę jeszcze jest w miarę ok, ale w niedzielę? Nawet nie myślcie, że wyjedziecie stąd wcześnie rano! Chociaż tak naprawdę, gdy spędzicie tu trochę czasu, wcale nie będziecie chcieli wracać 🙂
Rozwinięta na skalę przemysłową turystyka z Bordeaux jeszcze nie dotarła nad wybrzeże. Spacerując główną ulicą – Rue de la Plage, nie widzimy wielu przyjezdnych z dalszych regionów. Po akcencie można rozpoznać, że jeżeli już są tu turyści, to raczej z najbliższej okolicy. Zaglądamy do informacji turystycznej. Poza nami jest tu tylko jedna osoba. Pani w informacji jest niezmiernie miła. Z uśmiechem odpowiada na wszystkie pytania, zwłaszcza, że nie ma tu ulotek i folderów informacyjnych w języku angielskim. Miłą niespodzianką jest mapa, którą otrzymujemy. Na pierwszej stronie rzuca nam się w oczy hasło: „Soulac Sur Mer. Une pointe de liberté.” Ale tu nie tylko zaczyna się wolność, tu również zatrzymał się czas.
Nie łudźcie się, że od razu znajdziecie tu hotel. Mieszkańcy chyba niezbyt dobrze orientują się w prawach turystyki. Na portalu oferującym noclegi znaleźliśmy tylko jeden. Nie ma tu wielkich pięciogwiazdkowych hoteli. Jest kilka rodzinnych hotelików, dużo kampingów i prywatnych willi. Wszystko w kolorach beżowo-czerwonych. Czerwona cegła pięknie wygląda w wieczornym słońcu…
Meldujemy się w małym hoteliku, zaledwie kilka metrów od plaży. A właściwie meldujemy się w restauracji, nad którą mieści się hotel. Takie niewielkie rodzinne przedsiębiorstwo. Jest pora kolacji. Recepcjonistka, która jednocześnie jest barmanką prosi, żebyśmy sobie wzięli klucz z wieszaka przy recepcji – drzwi obok. Klucz możemy zabrać ze sobą, gdy będziemy wychodzić lub odwiesić na wieszaczek.
„ – Chcecie śniadanie?
– Tak. A od której jest?
– Od 8:30. Nie za wcześnie?”
Nasza mina – bezcenna 🙂
Mimo że jest już prawie koniec czerwca, większość prywatnych willi, pensjonatów i kempingów jeszcze jest zamknięta. Czynna jest tylko część restauracji. Głównym zakupowym deptakiem – Rue de la Plage idziemy nad ocean. O ile La Baule ma swoje eleganckie Petit Champs-Élysées, to Rue de la Plage nie można podciągnąć pod tą nazwę. Nie ma tu drogich, eleganckich butików z pięknymi wystawami. Są za to małe sklepiki, w których można kupić wszystko, co turystom niezbędne do życia. Ale również dużo tego co zbędne, jak w każdej nadmorskiej miejscowości 🙂
Tuż przed zachodem słońca ocean jest bardzo wzburzony. Wysokie fale z hukiem rozbijają się o kamienne falochrony, tocząc pianę, jakby wlano tu płyn do kąpieli.
Przez dłuższy czas podziwiamy wyczyny dwóch zapalonych kitesurferów, dla których taka właśnie pogoda jest rajem.
Plaża praktycznie jest pusta. Znalazło się tylko niewielu amatorów zachodu słońca, któremu towarzyszą odgłosy „wkurzonego” oceanu. Wiatr też jest całkiem spory. Wracając z plaży wieczorem nawet w środku miasteczka możemy brodzić w nawianym tu piasku. Idziemy na kolację, obowiązkowo ze świeżych owoców morza. Do tego wino z pobliskich winnic… Żyć, nie umierać 🙂
Podczas zasypiania towarzyszy nam szum przypływu…
Przyzwyczajeni do wczesnych śniadań, do 8:30 zdążyliśmy nieźle zgłodnieć. Jednak nie wiedzieliśmy jednego – śniadanie, które obiecują Ci o 8:30 dostaniesz najwcześniej o 9:00, więc nie spiesz się 🙂
W restauracji drzwi zastaliśmy zamknięte na cztery spusty. Dopiero po 15 minutach zjawił się zakłopotany, ale uśmiechnięty właściciel, który najpierw zaczął nas przepraszać. A robił to tak uroczo, że zaczęliśmy mieć wyrzuty sumienia, iż w niedzielę o tak nieludzkiej porze ściągnęliśmy go z łóżka. Nie liczcie tu na śniadanie europejskie. Musicie najeść się croissantem i bagietką, która jest świeżutka i cudownie chrupiąca. Na osłodę dostaniecie dżem i sok pomarańczowy 🙂
W niedzielę o 9:00 miasteczko jeszcze śpi. Dopiero za pół godziny powoli zacznie budzić się do życia. Do kafejki, w której jemy śniadanie, zaczynają schodzić się stali bywalcy na poranną kawę. Jej zapach unosi się daleko nad ocean. Idziemy za tym zapachem… Jest to jedynie słuszne, bo miasteczko jeszcze śpi, natomiast ocean już od rana zaprasza głośnym szumem, który słyszeliśmy w hotelu… Wczorajszy przypływ zabrał kawał plaży, ocean musiał być bardzo wkurzony… Dzisiaj plaża jest niesamowicie szeroka i zamoczenie nóg w oceanie wymaga dłuższego spaceru.
Po wiatrach i wysokich falach nie ma już śladu. Jest słonecznie, cicho i niesamowicie spokojnie. Po wczorajszym przypływie na plaży zostały małe „rzeczki”, w których woda jest płytka i ciepła. Rzeczki te są rajem dla dzieci, dla których fale oceanu czasami są zbyt wysokie. Tu mogą sobie bezpiecznie pływać, brodzić, zbierać cudowne białe kamyczki i muszelki… chociaż tych drugich nie ma zbyt wiele. Jest tak cudownie, że nad oceanem spędzamy kilka godzin – spacerujemy, skaczemy przez fale, brodzimy w „rzeczkach”, zbieramy kamyczki, a czasami nawet muszelki, jeżeli zdążymy wypatrzeć je przed dziećmi.
Spacerując nad oceanem mijamy przemiłych mieszkańców i turystów z okolicznych regionów. Pozdrawiają nas, czasami chcą porozmawiać. Tłumaczymy, że niestety nasz francuski nie jest zbyt dobry. Z tym też nie ma problemu. Większość z nich twierdzi, że zna angielski. Problem zaczyna się podczas rozmowy, która generalnie toczy się w języku francuskim, a uroczy autochton wdzięcznie wplata w nią raz na jakiś czas jakiś angielski wyraz 🙂 Ale nie musicie się przejmować, że nic nie rozumiecie, gdyż jest to zazwyczaj monolog, po którym wystarczy uśmiechnąć się i podziękować za miłą rozmowę. Na wszelki wypadek lepiej po francusku.
Po typowym francuskim śniadaniu i kilkugodzinnym spacerze nad oceanem zrobiliśmy się bardzo głodni, to była już najwyższa pora na lunch. W restauracji w centrum miasteczka olbrzymi garnek świeżych muli z frytkami kosztuje tylko 10 euro. Nad oceanem to koszt 13 – 15 euro. Pewnie jest to dopłata za widok 🙂 Pamiętajcie tylko, że jesteście we Francji. W niektórych knajpkach nie dostaniecie jeść po 14:00. Co prawda część powoli się „europeizuje” i dostaniemy jeść również później. Fajnie jednak zjeść w porze obiadowej Francuzów, gdy pełne knajpki rozbrzmiewają uroczym gwarem.
Jest niedziela, więc nie mamy dużego wyboru pociągów. Wyjeżdżamy z Soulac Sur Mer ok. godz. 16:00. Po drodze na dworzec zwiedzamy jeszcze wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO Bazylikę Notre Dame de la Fin des Terres.
A jeżeli wyjdziecie z hotelu trochę wcześniej lub Wasz pociąg się opóźni możecie też zagrać w bule (fr. Pétanque) – ulubiony sport wszystkich Francuzów. Gra jest prosta, nie wymaga wielkich nakładów… Francuzi grają wszędzie – od paryskich parków po nicejskie place. A tuż przy dworcu kolejowym w Soulac Sur Mer w małym zagajniku są specjalnie przygotowane do tego miejsca.
Zastanówcie się, czy objeżdżając winnice Bordeaux nie warto zrezygnować z kolejnej degustacji i dotrzeć tam, gdzie zaczyna się wolność, a czas się zatrzymał…