Podczas pobytu w stolicy Kazachstanu Astanie decydujemy się na krótki wypad “za miasto”. Tak po prostu, aby zobaczyć jak wygląda życie na wsi.
Dokąd pojechać na jednodniową wycieczkę? Najlepiej tam, gdzie jest niedaleko i dojeżdża pociąg. Możliwości jest więc sporo, sprawdzamy więc, czy w pobliży Astany są jakieś miejscowości związane z Polakami. W ten sposób znajdujemy Szortandy, wieś położoną około 50 km na północ od stolicy kraju.
Dojazd nie stanowi problemu, przed południem pociągi z Astany do Szortandów odjeżdżają mniej więcej co godzinę. Nie są to jednak żadne połączenia podmiejskie, lecz pociągi przemierzające długie trasy przez Kazachstan i ościenne kraje. Nam akurat trafia się skład jadący z Karagandy do Moskwy.
Na kazachstańskiej kolei w pociągach dalekobieżnych obowiązuje stary radziecki system, czyli wszystkie wagony są tylko z miejscami sypialnymi. Można kupić bilet na “kupe” (czyli typowy przedział z miejscami do spadania) lub “plackartę”, czyli wagon z miejscami do leżenia, ale bez przedziałów. Oczywiście na 50-kilometrową podróż decydujemy się na tą druga opcję. Płacimy 910 tenge (ok. 11 PLN) i w drogę!
Po niespełna godzinnej jeździe wysiadamy na maleńkiej stacyjce w Szortandach. Co ciekawe, mimo że jest tam peron, to pociąg zatrzymuje się akurat na torze, który nie jest przy peronie. Nie ma więc co się dziwić, że kilku kazachskich pasażerów musi się sporo nagimnastykować wchodząc do wysokich wagonów.
Spacerujemy po miasteczku, które składa się z kilku ulic, w tym tylko jednej asfaltowej. Jest jeden duży sklep spożywczy i kilka mniejszych sklepików. Mieszkańcy zajmują się głównie drobnym rolnictwem. W miasteczku jest cerkiew, meczet i kościół katolicki. Wielu mieszkańców to potomkowie Polaków, których deportowano tutaj w latach 30. XX wieku.
Na ulicy spotykamy Tatianę i Galę. Tatiana – matka Niemka (również z deportacji), ojciec pochodzi z Kirgistanu. Wczoraj wydała córkę za mąż i jej zięć – a jakże – ma matkę Polkę. Córka Regina miała się nazywać Ewa. Teraz przez męża będzie miała okazję zacieśnić związki z Polską. Była już w naszym kraju, nawet uczy się polskiego.
Tatiana jest chrześcijanką, ochrzczoną w polskim kościele. Kazachowie namawiali ją na islam, ale “musiałabym chodzić w tych hidżabach, a to nie dla mnie”.
W trakcie rozmowy co kilka minut chwali siostry i księży z polskiego kościoła. “Dużo mi pomogli, mieszkałam nawet przez jakiś czas u nich. Dużo nagrzeszyłam, groziło mi 7 lat więzienia. Teraz to mogę wyjechać nawet do Niemiec do sióstr matki, ale nie chcę: tu się urodziłam i to jest moja ziemia”.
Tatiana pracuje w zakładzie przetwórstwa ziarna niedaleko stacji kolejowej. Tutaj w wielkich silosach ziarno się suszy, aby później trafić do piekarni. W Kazachstanie to bardzo ważna gałąź przemysłu – w czasie II wojny światowej to właśnie głównie ta republika zapewniała zaopatrzenie w chleb Armii Czerwonej.
Po krótkim spacerze po wiosce trafiamy do polskiego kościoła. Ksiądz Paweł od razu prowadzi nas do budynku dla gości, gdzie poznajemy Zbigniewa i Tadeusza. Obaj pracują tu jako… wolontariusze przy wykańczaniu kościoła w pobliskiej Pietrowce. Przyjeżdżają tu kilka razy w roku na dwa tygodnie i układają w budowanym kościele instalacje wodne i ogrzewania. Obaj mieszkają w niemieckim Akwizgranie, budowlanką zajmują się od zawsze, więc wykończenie kościoła nie sprawia im problemów. Technologia jest niemiecka, a materiały z Polski. – Przyjechały tu już chyba cztery tiry – informują.
Ciekawe, dlaczego ułożenie instalacji w kościele wymaga przyjazdu polskich fachowców z Niemiec? – W Kazachstanie nie ma specjalistów – mówią zgodnie Zbigniew i Tadeusz. – Jak potrzebujemy kogoś do pracy, to dosłownie zbieramy z ulicy. Ksiądz nam zawsze podpowiada: na rogu będzie stał Cygan, a tam dalej Kazach. Weźcie ich. No to bierzemy. Tak naprawdę są zdolni tylko do kopania dołów, ale i tak trzeba pilnować, żeby jakiejś rury nie uszkodzili. Niby mogliby zdobyć jakieś wykształcenie w Astanie, ale chyba nie stać ich na edukację.
Dwaj Polacy pracują codziennie od 5 rano po 16 godzin, żeby jak najwięcej zrobić. Kiedy pojadą, trzeba będzie znowu czekać kilka miesięcy, bo nikt na miejscu nie tknie roboty.
– Jak na Kazachstan to mieszkamy w luksusowych warunkach – opowiadają. – Mamy prąd i wodę, choć w Szortandach często zdarza się, że w domach nie ma bieżącej wody. A nawet jak jest, to często zostaje wyłączana. Wtedy trzeba ją czerpać ze specjalnych studni: na ziemi ułożona jest opona, a z niej wyciąga się wąż podłączony do hydrantu i tak się nalewa wodę w pojemniki.
Obaj kiedyś w drodze z pracy zatrzymali się w niewielkiej knajpce. Zamówili paszteciki i dostali zimne.
– A mógłby pan je podgrzać?
– Tak, ale nie teraz. Nie ma prądu.
– A kiedy będzie?
– Nie wiadomo…
Takich sytuacji na kazachskiej prowincji jest bez liku. Obaj kiedyś wracając do Szortandów zajechali na stację paliw zatankować.
– Benzyny nie ma – oznajmił sprzedawca.
– A kiedy będzie?
– Jak przywiozą…
W Szortandach msza w polskim kościele jest w każdą niedzielę o godz. 10. Później ksiądz jeździ po okolicznych wioskach i tam odprawia msze. Tam gdzie nie ma kościoła, to wierni zbierają się w domu u tego kto ma dużą izbę. Ustawiają dwie ławki i msza odprawiona. To już nie są czasy ZSRR, kiedy ksiądz do wsi często raz na dwa lata przyjeżdżał.
Miejscowym obywatelom polskiego pochodzenia trudno wrócić do Polski, bo niechętnie dostają tu paszporty. Jeżeli lokalny urzędnik ze wsi powie “nie”, to nawet nie ma się gdzie odwołać.
Większość osad i wsi w okolicy budowali Polacy deportowani tutaj w latach 30. XX wieku. Jadący przez wiele dni pociąg zatrzymywał się w stepie, wysiadała grupa kilkudziesięciu osób i pociąg odjeżdżał dalej. Na początku taka osada dostawała numer. Trzeba było kopać ziemianki, bo w stepie nie ma drzew na budowę chaty. Ocieplano je trawą i końskim łajnem, dopiero później udawało się postawić glinianki.
“Bo już nas z Kamieńca przegonili do Kazachstanu – mówi z lekkim kresowym akcentem pani Helena. – Mój Boże , myśmy tam wszystko zostawili – dom, piękny duży sad. Pamiętam, dali niewiele czasu na spakowanie, a Ukraińcy tylko czekali, żebyśmy wyszli z domu. Zabierali, co się dało – odzież, sprzęt domowy. Całą naszą familię Solskich zabrali i inne polskie rodziny.
Niewiele pamiętam, sześć lat wtedy miałam. W bydlęcych wagonach wieźli nas i wieźli. W końcu wyrzucili koło Szortandy, na pustkowiu całkowitym. Wokół piach i piach po horyzont. Jak wiatr zawiał, to wszędzie piach się wdzierał. Wtłoczyli do ziemianek po kilkanaście osób. Jak żyć?Ojciec tego nie zdzierżył. Uciekł do Szortandy, tam była fabryka mebli. I on tam został, choć NKWD chciało go odesłać. A wie pan, co tam znaczyło uciec? Tam nie można było bez pozwoleństwa odejść od domu dalej niż cztery kilometry, bo inaczej tiurma, więzienie. Potem jednak ściągnął całą rodzinę. Jak już zaczął pracować, to wybudował lepiankę, taką niewielką, ale to już nie była ziemianka. Pani Helena wspomina, że w okolicach Szortandy królowali wtedy Polacy i Niemcy, których było tak wielu, że szpital nazywano nawet Małym Berlinem, bo stanowili większość zespołu. Po wrześniu 1939 roku przyszła nowa fala zesłań. I wtedy, jak mówi pani Helena, Polacy przyjmowali Polaków.”
Dziennik Łódzki, 23 lutego 2014
„Dziś trudno wyobrazić sobie nasz dramat: oto kobieta z dwojgiem małych dzieci zostaje wyrzucona z zdeptany skrawek stepu otoczony jurtami, wśród których wałęsają się owce, psy i małe stepowe koniki iszaki [udomowiony osiołek – przyp. red.]. Do tej kobiety, zahukanej, przerażonej, rzuconej na nieznaną ziemię, niczego nie rozumiejącej, biegną ludzie ubrani – czerwiec – w kożuchy, w ciepłe baranie czapy, skośnoocy, smagli, mówiący niezrozumiałym językiem. Powstaje tumult, krzyk, rozlegają się gardłowe nawoływania . Skromny dobytek – parę węzełków i rower – w mig gdzieś przepada: nas dotykają dziesiątki rąk, setki palców maca nasze ubranie, a potem przysadzisty, okutany kożuchem Kazach prowadzi nas do jurty wykonanej ze skór i wojłoku. Duszno, ostry i dławiący smród skór, zjełczałego masła i ludzkiego potu”
E. Iwanicki, Wróg towarzysza Stalina. Wspomnienia z Kazachstanu 1940-1946, Łódź 1990.
„Ich stosunek do nas cechowała życzliwa obojętność. Bez wymówek akceptowali niską wydajność pracy, z pobłażliwością uczyli obchodzić się z żarnami czy stepą. Czasami dopytywali się o nasze życie „tam, skąd Was przywieźli, ale nawet najbardziej uproszczone opowiadanie przekraczało ich zasób pojęć – byliśmy ludźmi z innej planety, którzy przesunęli się przez ich wieś”.
S. Ciesielski, Polacy w Kazachstanie w latach 1940-46. Wrocław 1997.
Kończymy naszą wizytę w Szortandach. Czas wracać do Astany, ale akurat między godz. 11 a 18 nie kursuje żaden pociąg. To jednak nie problem. Pod dworcem zawsze stoi jakieś taksi, czyli po prostu kierowca z samochodem. Tym razem przeszliśmy jednak tylko połowę drogi ze kościoła na stację. Widząc grupę Polaków jakiś kierowca zatrzymał się i od razu oznajmił, że chętnie zabierze nas do Astany. Płacimy więc 2500 tenge (ok. 30 PLN) i po niecałej godzinie jesteśmy w stolicy Kazachstanu.
Byłem, widziałem, zakochałem się w Szortandach.
Pozdrawiam
…dziękuję za artykuł…urodziłem się w Szortandach, większa polowe życia już mieszkam w Polsce, ale nadal pamiętam cudowne dzieciństwo w Szortandach
Byłem w Szortandach i okolicy (Kankrynka) w tym roku, kwiecień 2019. Odwiedziłem miejsca zesłania mojej rodziny w latach 1941-1946. Spotkałem wielu Polaków. Spotkałem kapłana i siostry, które szerzą tam wiarę katolicką. Wróciłem w przekonaniu, że jestem szczęśliwym człowiekiem mogąc żyć w Polsce, w naszym klimacie i wśród Polaków. Uświadomiłem sobie też, że miałem babcię bohaterkę, która trzykrotnie odmawiała przyjęcia sowieckiego obywatelstwa ryzykując uwięzienie. Chcę tam jeszcze wrócić. Staram się też pomagać rodakom z Kankrynki.
A znacie jakąś polską rodzinę której moglibyśmy wysłać co jakiś czas paczkę?